U zarania dziejów Bóg rozdawał ludom ziemię…
Mongolscy koczownicy długo nie wytrzymali w kolejce wraz z innymi. Odeszli, bo musieli zaopiekować się stadami. A kiedy wrócili, okazało się, że wszystko już zostało rozdane. Został tylko jeden piękny skrawek, który Bóg zostawił dla siebie.
- Miała tam stanąć moja jurta, ale weźcie go sobie – zdecydował dobry Bóg.
I tak Mongołowie dostali najpiękniejszy skrawek ziemi, bliski nieba…
[...] Podróż po Chenteju kontynuowałem w okolicy zwanej Cencher Mangał. Tutaj 850 lat temu, u źródeł rzeki Kerulen, na brzegu zwanym Bűrgi obozowała rodzina małego Temudżyna.
Zapisałem wtedy w notesie:
… mam niezwykłą przyjemność i satysfakcję! Z czego? Z faktu, że wreszcie tu dotarłem, że siedzę przy ognisku nad jeziorkiem i podziwiam miejsce, gdzie urodził się i mieszkał jako dziecko Temudżyn, chan chanów zwany Czyngisem. Ponoć właśnie tu, dokładnie w tym równym miejscu, gdzie teraz rozbiłem swój namiot, niegdyś stała jego rodzinna jurta i stąd mały, mongolski chłopiec patrzył na szczyty gór. Głodny, osierocony i porzucony przez krewniaków, marzył o sile i dostatku…
Wychodzimy z samochodu, Dżigdżidsuren wskazuje palcem i mówi: – Popatrz, właśnie tutaj, na tym wzgórzu głodny Temudżyn zabił swego brata Bektera za to, że odebrał mu złowioną na wędkę rybę!
Dziś tylko skromny, stojący samotnie pomnik z płaskorzeźbą przedstawiającą popiersie chana świadczy o tym, że w tej odludnej okolicy, urodził się i mieszkał ów wielki wódz. Dżige pokazuje mi jeszcze „ludzi z kamienia” – przedmongolskie kamienne posągi „rosnące” w szczerym stepie i opowiada mi : – Temudżyn w krwawej bitwie pobił Dżamukę[1], potem Wang-chana władcę Karaitów, a jesienią 1206 roku Dajan-chana, zostając jedynym pretendentem do władzy nad całą Mongolią…
Wieczorem przy ognisku na biwaku rozbitym w tym historycznym miejscu, otwieram Tajną historię Mongołów, mój przewodnik po tamtych czasach, i czytam: … zebrano się w Roku Tygrysa u źródeł Ononu, zatknięto w ziemię biały buńczuk i tam nadano Czyngisowi tytuł chana… kiedy, nagle, w ciemnościach słyszę tętent i rżenie koni. W świetle ogniska widzę stojące w strzemionach postacie w charakterystycznych chałatach i spiczastych czapkach. Na szczęście nie jest to najazd groźnych wojowników, lecz pasterze z pobliskiej jurty. Przyjechali w odwiedziny. Przywieźli flaszkę. Jestem zmęczony, chciałem poczytać i robić notatki, ale – zgodnie z mongolską tradycją – trzeba podsycić ogień, nastawić caj i ugościć przybyszów…
TV Ulaanbaatar
… dzisiaj wieczorem znowu pracę przerwało mi przybycie obcych. W tej odludnej okolicy pojawili się filmowcy. Telewizja mongolska kręci film. Ekipa jest dobrze przygotowana do pracy w terenie. Jeżdżą ogromnym, skrzyniowym samochodem ciężarowym. Zajechali do mnie trzeba się, więc poznać, przywitać. Są mili, władają angielskim i rosyjskim. Główna rola kobieca młoda i całkiem, całkiem… W obcisłych dżinsach, zgodnie z panującą modą porwanych na nogawkach i nie tylko… Umawiamy się na wieczorne spotkanie w pobliskiej „turbazie”, gdzie ponoć można przenocować pod dachem. Jedźcie za nami od razu - radzą goście. Zwinąłem, więc obóz i pojechaliśmy.
Pomysł z noclegiem pod dachem okazał się doskonały, bo wkrótce zaczęło lać. Ekipa zadekowała się w pustym o tej porze roku campingu, a my razem z nimi. Za symboliczne pieniądze, w zrujnowanym domku dostałem suchy dach nad głową. Spanie na ziemi więc zabrałem z bagaży karimatę i śpiwór.
Dżige, jak zwykle śpi w samochodzie, bo zna realia. – Benzyny tu nie kupisz … powiedział.
- Zostałem zaproszony na kolację. Uczę się wymawiać zwyczajowy toast: Eruuł mendijn tőő. Po mongolsku to nasze - „na zdrowie”.
- Opowiadam o sobie i o Polsce. Łatwo znajdujemy wspólny język. Oglądam ich cyfrowe kamery, wypytuję o pracę. Dziwię się, czemu kręcą film na tym odludziu, zamiast w równie atrakcyjnych plenerach gdzieś w pobliżu UB. Łatwiej, wygodniej, jest tam dostęp do prądu…
Wyjaśniają, że nie bacząc na trudności pracy kręcą film para dokumentalny w scenografii i miejscu, gdzie niedawno wydarzyła się straszna tragedia.
Kazirodztwo
Historia jak z Szekspira: para młodych pasterzy kochała się, ale ojciec dziewczyny nie godził się na ten związek, porwał córkę w odludne góry i tam siłą zmusił do pożycia. Zrozpaczona dziewczyna, by uwolnić się z kazirodczego związku, zabiła okrutnego ojca i uciekła z powrotem w dolinę, do ukochanego. Przypadek był głośny w okolicy, potem w całej Mongolii…
Długo rozmawiam z reżyserem i młodymi aktorami. Wyjaśniają mi, że związki kazirodcze są wciąż jeszcze często praktykowane w Mongolii.
- Dlatego u nas częściej niż gdzie indziej spotyka się zwyrodnienia fizyczne i choroby umysłowe – mówi autor scenariusza i reżyser w jednej osobie. – Nasz film przeznaczony jest dla telewizji. Ma mieć wymiar artystyczny, a jednocześnie dydaktyczny.
Niegdyś u Mongołów było to nie do pomyślenia, a takie przestępstwa karano śmiercią. Był również surowy zakaz zawierania małżeństw spokrewnionych osób, dlatego właśnie rozwinął się zwyczaj porywania kobiet z innych plemion.
Klasztor Beldan Baraivan i „księżniczka”
Filmowcy o świcie wyjechali swoją ciężarówką w plener do pracy. My też ruszamy dalej. Dżige najpierw zawiózł mnie nad śliczne jeziorko na szczycie góry. Był to wypełniony wodą stary krater wulkaniczny. Miejsce piękne, fotogeniczne, tylko zasapałem się strasznie, wdrapując na górę. Ale warto było. U góry słoneczko, niżej mgła wylewa się z krateru, w dole tafla wody i bogata roślinność. Wokoło drzewa tworzą niespotykane formy. Sceneria tak piękna i kolorowa, że można fotografować z zamkniętymi oczami.
… Wracamy nad rzekę Kerulen. Pojechaliśmy na skróty i teraz nie możemy wydostać się z wielkiej śródgórskiej kotliny. Wszędzie dookoła nieprzejezdne góry. W dodatku ugrzęźliśmy w bagnie. Uratowały nas piła, siekiera oraz rosnące w pobliżu drzewa, ale i tak pół dnia zeszło na uwalnianiu samochodu z pułapki[2]. Drugie pół na przedzieraniu się na przełaj przez góry, do jakiej-takiej cywilizacji.
Mój kierowca kieruje UAZ-em jak wierzchowcem. Wertepami jedziemy stromo w górę lub w dół. Zdumiewające, że przez te bezdroża można się w ogóle przedrzeć samochodem. Po południu docieramy do ruin starego klasztoru buddyjskiego Baldan Baraivan. Tam gościnnie oferują mi nocleg pod dachem.
Ponieważ znowu leje jak z cebra, z wdzięcznością przyjmuje propozycję. Tym bardziej, że mam okazję zapoznać się z działalnością organizacji CRTP i wolontariuszy pracujących przy odbudowie stareg klasztoru.
Zatem kolejna przerwa w podróży. Zwiedzam ruiny słynnej XVII – wiecznej chentejskiej świątyni i klasztoru buddyjskiego, oglądam i fotografuję. Kiedyś był to imponujący obiekt w stylu tybetańskim, klasztor zamieszkiwało około trzydziestu tysięcy mnichów. Ale w czasach komunizmu zrównano go z ziemią, a ludzi wymordowano. Dziś zabytek jest restaurowany przez amerykańską fundację Cultural Restauration Tourism Project[3]. Dorzucam i ja swoją cegiełkę. Za parę dolców nocuję w jurcie fundacji. Jest piękna. Tak bogato rzeźbionego szkieletu jurty jeszcze nie widziałem.
Nocleg w tym miejscu jest dla mnie okazją do rozmów z ciekawymi i mądrymi ludźmi, którzy przybyli tu z Ameryki, by reanimować bezcenny zabytek. Również Mongołowie są chętni do historycznych wspomnień. Wieczorem w licznym mieszanym towarzystwie grillujemy – na płocie wisi skóra zarżniętego dzisiaj barana, – popijamy archi i gadamy do późnej nocy. Po angielsku i rosyjsku. Oczywiście o czasach Czyngisa…
[...] Wyczyny armii mojego pradziadka Czyngisa usuwają w cień Hannibala przemierzającego Alpy – opowiada mi śliczna Mongołka imieniem Gundżu, (po mongolsku „Księżniczka”), młoda artystka malująca odbudowywany klasztor… – Nasza armia potrafiła przedrzeć się przez śnieg wyższy od człowieka podczas mrozu, od którego „pękały żyły i odmrażały się końskie kopyta…” Brnęli przez zlodowaciałe, czterotysięczne przełęcze między siedmiotysięcznymi górami. Przeprawiali się przez przepaście i rzeki. Dla konnej armii przeszkodą nie była również sześćsetkilometrowa pustynia. Na wielbłądach, przez tysiące kilometrów wieźli artylerię z prochem i rakietami, katapulty miotające pociski z płonącą naftą i tarany. Inżynierowie budowali mosty, osuszali rzeki. Kwatermistrzowie dbali o żywność i noclegi, ale i tak każdy mongolski żołnierz miał ze sobą wszystko, co było niezbędne do walki i przeżycia. Łuk, dwa kołczany ze strzałami (jeden wodoszczelny) oszczep i lancę. Szablę, topór i arkan. Zapas picia i jedzenia dla jeźdźca i konia. Od igły z nitką, po trzy – cztery konie.
Żołnierze nasi byli znakomicie przygotowani technicznie, waleczni jak lwy, niezmordowani, nic, więc dziwnego, że ani Chiński Mur, ani wielkie armie i potężne twierdze nie były w stanie uratować kitajców.. To kolosalne, potężne i bogate, pięćdziesięciomilionowe państwo, w ciągu trwającej pięć lat nieustannej wojny uległo naszej zaledwie stutysięcznej armii stepowej…
A potem – w tym momencie oczy pięknej Gundżu aż się zaświeciły – tygodniami, miesiącami szły do Mongolii obładowane karawany. Wiozły łupy – kosztowności z pałacu cesarskiego, bogactwa i skarby. Złoto i drogocenności. Prowadzono karawany mądrych, przystojnych, wykształconych niewolników i pięknych niewolnic – nałożnic[4]. A zwycięzcy biesiadowali. Stare kroniki opisywały: – „u chana gości było tysiące – dowódców, szlachetnie urodzonych wraz z żonami, szamanów, przybyszy. Olbrzymie kotły były pełne gotowanego mięsa końskiego. Potężne gary wypełnione ostrym, słonym sosem…[5]- kończy opowieść Księżniczka, prosząc mnie o podanie kolejnej porcji mięsa i unosząc miseczkę z archi a przy tej okazji – o dziwo – wznosząc toast „naa stoofie”!
Będący z nami amerykańscy ochotnicy pomagający fundacji CRTP dodają, że w tamtych czasach Mongołowie dotarli aż do Ameryki Północnej. Ponoć Marco Polo był także na Alasce. Mówią, że Kolumb kierował się informacjami z jego książki Opisanie świata.
Ja też się przed nimi chwalę się, że pierwszym Europejczykiem, który w tamtych czasach dotarł do Mongolii był Polak – mnich Benedykt…
Zrobiło się późno. Rano chcę ruszyć dalej, więc trzeba iść spać. Szkoda, poimprezowałbym dłużej, bo mongolska malarka nie tylko zadziwiła mnie swoją znajomością historii, lecz także zachwyciła urodą. Tej prawnuczce Czyngisa o figurze modelki, wielkich czarnych oczach i burzy włosów, ubranej w tradycyjny, piękny strój mongolski dałbym się dobrowolnie złapać na arkan i wziąć w jasyr, ale – niestety…
Księżniczka Gundżu
Śliczną „Księżniczkę” Gundżu spotkałem znowu ostatniego dnia przed powrotem z Mongolii do domu. Gdy wróciłem do UB po długiej, męczącej konnej wyprawie w Ułan Tajgę i odludną przygraniczną tundrę, gdzie przez sześć tygodni z Belgami szukaliśmy śladów mongolskiego yeti.
Umówiłem się z dziewczyną pod charakterystycznym gmachem Poczty Głównej. Tym razem dziewczyna przyszła ubrana w miniówę, na szpilkach z dekoltem i chyba prosto od kosmetyczki i fryzjera[6]… Poszliśmy do pobliskiego „Jazz Clubu”, gdzie za zastawionymi stolikami już czekali kumple z wyprawy, rosyjski konsul Artiom, kolega – rosyjski dziennikarz i moi przyjaciele z UB – Tugso i Murun.
Pożegnalna balanga potrwała do rana.
Najbardziej zapamiętałem dyskusję o mongolskim yeti – ałmasie. I Rosjanie, i ja mieliśmy sporo informacji na ten temat, ale Gundżu znowu mnie zaskoczyła, ponieważ wiedziała najwięcej. Okazało się, że wiadomości o dzikich ałmasach są popularne w Mongolii. Znane nie tylko uniwersyteckim naukowcom interesującym się kryptozoologią, ale – głównie – mieszkańcom odludnej tajgi i tundry.
Gdy podróżowałem po północnej Mongolii, wielokrotnie opisywano mi ałmasa jako dwumetrowe stworzenie, przygarbioną nibymałpę z wielkimi kłami. Pokrytą ciemną sierścią. Stworzenie wszystkożerne – z równym apetytem spożywające roślinność, jak i mięso. Mongolscy pasterze mówili, że atakuje i zabija ich jaki i renifery. Według relacji myśliwych, ałmas pozostawia po sobie charakterystyczny zapach i wydaje osobliwe, przypominające gwizdanie dźwięki. Zdarza się, że zagląda do jurt, a nawet porywa z niej partnera lub partnerkę, albo pozostawia poczęte przez siebie dziecko. W UB opowiadano mi, że jeden z mistrzów zapasów jest tak gromnym chłopiskiem, bo właśnie jest synem górskiego ałmasa i Mongołki z jurty.
To wszystko wiedziałem od dawna i nawet przeżyłem dwa bardzo dziwne incydenty i właśnie, dlatego zorganizowałem tę międzynarodową wyprawę poszukiwania śladów ałmasa w Ułan Tajdze. Stwora nie widziałem, jego śladów również ale… i opowiedziałem przyjaciołom, jak to podczas wędrówki po tajdze i tundrze znalazłem w jaskiniach dziwne kości i czaszkę, ale nie mam szans na ich pokazanie, przekazanie naukowcom czyli wyciągnięcie konkretnych wniosków, ponieważ durne mongolskie zwyczaje pozbawiły mnie dowodów. Poskarżyłem im się, jak to w drodze powrotnej, mój przerażony miejscowy przewodnik Erdene, po cichu zabrał mi te znaleziska (po prostu ukradł). Dopiero na końcu wyprawy przyznał się , że poszedł nocą i pozostawił je na oboo . W ten sposób nie zgodził się na zabranie i sprofanowanie świętych szczątków. Zostały mi tylko zdjęcia…
Mongołowie od razu zakrzyczeli mnie, że – dobrze zrobił…! … przecież to u nas zupełnie normalne! Nawet współcześnie nie akceptujemy żadnych archeologów a już profanowanie szczątków ludzkich…! Nie wolno grzebać w świętej ziemi w poszukiwania grobu chana czy nawet ałmasa!
Kto-jak-kto, ale Ty powinieneś to wiedzieć..!!!!!!!
Artiom dla uspokojenia wzniósł toast a ratując sytuację teraz opowiadać zaczęła śliczna Gundżu. Ta mądra dziewczyna chyba wcześniej przygotowała się na to spotkanie, bo zaserwowała mi obszerny i długi wykład o ałmasach. Prowadzony przy chuszurach (wielkie pierogi nadziewane farszem z baraniny) i piwku – zaczęła od informacji, że pierwsze wzmianki o tym stworzeniu pochodzą z czasów Czyngisa. Kolejne z XV wieku, kiedy pewien podróżnik spotkał się z tym dziwolągiem w Mongolii. Następna wiarygodna relacja na temat ałmasa pochodziła też z XV wieku, a jej autorem był Bawarczyk Schiltenberger, który po powrocie do Europy wśród opublikowanych opisów przeżyć w Mongolii wspomniał także o „dzikim człowieku”, którego mongolski książę otrzymał w prezencie od gubernatora jednej z prowincji. A im bliżej naszych czasów, tym dowodów na jego istnienie jest więcej. W pochodzącym z XIX wieku mongolskim kompendium leków znajdował się opatrzony ilustracjami wykaz zwierząt tego regionu i figurował w nim także ałmas. Ponieważ wszystkie pozostałe zwierzęta przedstawione w książce istnieją naprawdę, czemu inaczej miałoby być w jego przypadku – przekonywała mnie/nas Gundżu.
Współcześnie ałmasy widziała także Myra Shackley, naukowiec z Nottinghamu, specjalistka w dziedzinie kryptozoologii – opowiadała dalej. Opisała je w książce Still Living . Przytacza tam historię, jak mieszkańcy pewnej osady schwytali samicę ałmasa i udomowili ją. Samica podobno nawet miała dzieci z miejscowymi mężczyznami.
Potem, w 1980 roku Mongolska Akademia Nauk opisała znalezione zwłoki człekokształtnej istoty, ni to małpy – ni to człowieka. Zdaniem naukowców z Ułan Bator był to ałmas. Jego czaszkę wysłano naukowcom do Polski w celu przeprowadzenia dalszych badań – opowiadała nam dalej Mongołka. Czy wiesz coś na ten temat..?
Obiecałem popytać się po powrocie do domu a do jej informacji dodałem polskie sukcesy. Np., że współcześnie swoje spotkanie z yetim w Tawan Bogd-uul opisał polski alpinista Andrzej Skupiński. Gdy przebywał na terenie ajmaku Kobdo, Mongołowie często opowiadali mu o almasie. W tych relacjach zasłyszanych w miejscach nieraz znacznie odległych od siebie – opisy wyglądu i zachowania tej istoty były zawsze identyczne.
… Dla opowiadających Mongołów, ałmas nie był czymś nadzwyczajnym. Boją się go, ale uważają za stwór istniejący w Ałtaju i tam spotykany. Mój towarzysz z Monch Chajrchana oraz pomocnik terenowy Zanhuu widzieli z niewielkiej odległości parę ałmasów. Dla mnie ich opisy tego prawdopodobnie hominoida, wydawały się wiarygodne i jestem skłonny w nie wierzyć – wspominał Skupiński.
Cytuje on również Eda Webstera, który w 2001 roku potwierdził mu, że pod Śnieżną Cerkwią w Ałtaju natknął się na świeże ślady ałmasa, które wiodły ze wschodu z Lodowca Granö na Lodowiec Przewalskiego po stronie chińskiej.
Z kolei mój przyjaciel, rosyjski dziennikarz akredytowany w UB, przytoczył rosyjskie znane mu fakty potwierdzające istnienie ałmasów.
Z roku 1937 roku pochodzi ważny, rosyjski dowód na istnienie tego stwora – relacja Rosjan ze znalezienia skóry ałmasa przechowywanej w jednym z klasztorów na pustyni Gobi.
Kolejny intrygujący słynny epizod z ałmasem w roli głównej pochodzi z czasów II wojny światowej, kiedy to Karapetjan, pułkownik Armii Czerwonej, schwytał takiego dzikiego człowieka. A w 1963 roku Rosjanin Iwan Iwlow natknął się na mongolskim pustkowiu na całą rodzinę człekopodobnych istot.
Jeszcze są ciekawsze relacje na temat ałmasa nazywanego biaban-guli. W XIX wieku w miejscowości Tkina mieszkańcy schwytali samicę ałmasa i udomowili ją, nadając jej imię Zana. Jej szarawo czarną skórę pokrywała w większości czerwonawa sierść, a dużą twarz charakteryzowała się wysuniętą szczęką i okazałymi zębami. Zana podobno miała nawet z miejscowymi mężczyznami dzieci, które widziała i opisała Myra Shackley, specjalista w dziedzinie kryptozoologii.
Rada „Księżniczki”
Jest wiele wiarygodnych dowodów na istnienie ałmasów, ale jest również moja teoria zakładająca, że współcześnie w ogromnych, przygranicznych, całkowicie bezludnych terenach tundrowej, górskiej Mongolii, jako ałmasy postrzega się żyjących tam ludzi latami odciętych od cywilizacji. Samotnych uciekinierów z ludzkich społeczności, czasami patologicznych przybyszy z poza granicy – z Tuwy, Ałtaju… Ot na przykład jakiegoś zdziczałego, nienormalnego samotnika, być może przestępcę, żyjącego jak pustelnik, praczłowiek, (w tym świecie – normalne…), który sporadycznie pojawiając się na skraju cywilizacji budzi sensację swoim wyglądem i zachowaniem. Bełkotem czy krzykiem w niezrozumiałym języku. Ja sam podróżując po Ułan Tajdze w odległej od cywilizacji strefie przy samej granicy z Tuwą, spotykałem ludzi, żyjących na odludziu jak dzicy. Moi miejscowi przewodnicy szybko omijali ich dużym łukiem, odradzając mi odwiedziny. Zdarzyło mi się być świadkiem bandyckiej działalności przestępców – złodziei koni, przybyłych zza gór, zza granicy, z Tuwy.
Mongołowie wyróżniają się brakiem zarostu na twarzy i ciele. Mój kolega z Polski, z kłakami do ramion, brodą do piersi i obrośniętymi przedramionami i barkami był traktowany przez jurtowe dzieci jak dziwoląg – Yeti…
Tak, więc lepiej Bolik pamiętaj – miej oczy i uszy szeroko otwarte, jeśli w odludnej tundrze dobiegnie charakterystyczny gwizd albo poczujesz smród, wówczas nie fotografuj a uciekaj, bo może Cię porwać i zniewolić jakaś ałmaska napalona na blondasa – ostrzegła mnie ze śmiechem śliczna Gundżu…
Mimo całonocnej dyskusji o mongolskim yetim w ułanbatorskim klubie i wspomagania się wieloma flaszkami archi - nie zdołaliśmy dociec prawdy.Spotkanie miło zakończył Artiom. Zgodnie z mongolską tradycją, wręczył mi na pamiątkę wyprawioną skórę wilka[7].
- Powieś ją w domu, abyś o nas nie zapomniał, byś wrócił w przyszłym roku i znalazł ałmasa. Gdy dziękując zapytałem go, – ”czemu po tylu latach moim największym przyjacielem w Mongolii jest Rosjanin”? Odpowiedział krótko i słusznie: „потому что мы родились под березой» (czyli – powodem jest nasza słowiańska natura…).
Jak zawsze, bardzo ciężko wracało mi się z Mongolii do domu. I nie wiem czemu, następnego dnia o świcie w samolocie lecącym do Moskwy, wciąż miałem przed oczyma nie ałmasa a „Księżniczkę”. I z jakiegoś dziwnego powodu przypominał mi się mongolski zwrot – Bi chamd khairtai.
I już planowałem następną wyprawę do Mongolii. Tym razem w poszukiwaniu Olgoj-chorchoj – gobijskiego robaka śmierci (kolejny pretekst do spotkania z Gundżu…)
[...]
Copyright & foto by Bolesław A. Uryn
A tak przy okazji…
w chwili obecnej ciężka sytuacja mongolskich kobiet żyjących w jurtach powoduje pozytywne zjawisko feminizacji życia gospodarczego i publicznego. Po roku 90. wiele kobiet zaczęło, (bo musiały i już mogły) samodzielnie troszczyć się o rodzinny budżet i dzieci, dzięki czemu ich udział w życiu kraju stał się bardziej widoczny. Dzisiaj nie są już jedynie biernymi obserwatorkami zmian gospodarczych i politycznych. Masowo uciekają z jurt, uczą się, zdobywają wykształcenie, zawód i pracę, widząc w tym jedyną drogę ucieczki od trudów życia i zależności od mężczyzny. Możliwość zdobycia samodzielności i wyższego standardu życia. Mieszkania w mieście. Oficjalne statystyki wykazują, że Mongołki w pełni włączyły się one w życie społeczne, stanowiąc zdecydowaną większość absolwentów szkół średnich i uczelni oraz 75% personelu zatrudnionego w głównych instytucjach. Większość nauczycielek i lekarzy to kobiety. Również w polityce jest ich coraz więcej.
Bardzo wiele mieszkanek miast (zwłaszcza w UB) to rozwódki, mimo że dopiero trzecia ucieczka od brutalnego męża akceptowana jest tam jako rozwód.
Mongołowie mówią: „Siodło jest ozdobą konia, kobieta ozdobą istnienia”, ale jeszcze w 1995 roku, spacerując po UB nie miałem, za kim obrócić głowy. Dzisiaj centrum stolicy pełne jest młodych, pięknych, modnie ubranych kobiet. Umalowanych i na szpilkach, wykształconych, swobodnie rozmawiających w obcych językach. Uśmiechnięte kobiety sukcesu siedzą za kierownicami swoich wypasionych samochodów.
Centrum UB to prawdziwa szkoła przetrwania dla młodego podróżnika o płci męskiej.
Jestem mongolskim feministą…
[1] swojego brata krwi andę – przyp. aut.
[2] Dźwignią z wyciętego drąga po kolei podnosiliśmy zatopione w bagnie koła auta i podkładaliśmy pod nie zbierane w okolicy gałęzie, kamienie itp.
[3] Od tego czasu z nimi współpracuję, zobaczcie w Internecie ich dokonania…
[4] Współcześni kronikarze opisywali, jak ówczesny napływ najlepszych genów, szybko i pozytywnie zmienił wygląd kolejnych pokoleń niezbyt urodziwych pasterzy.
[5] Wielokrotnie usiłowałem dowiedzieć się, co się stało z przeogromnymi łupami, bogactwami imperium mongolskiego. Rzeczami materialnymi, ale również dorobkiem kulturowym, naukowym, artystycznym. Tradycjami i religią lamajską. Bo dzisiaj po tym wszystkim – pozostały zaledwie wspomnienia i mizerne ślady.
[6] Gdy już później nie wytrzymałem i zapytałem się, to przyznała się, że „uwodzi mnie” aromatami mongolskiego piżmowca, wanilii i pieprzu firmy Lalique…
Już Hunowie handlowali z Chińczykami… Od najdawniejszych czasów mongolskie plemiona koczowniczych nomadów były wręcz skazane na wymianę towarową z ludami osiadłymi. Handel bez pieniądza. Nie mieli wyjścia, bo na stepach nie praktykowano rolnictwa ani rzemiosła i nie znano/posiadano pieniądza. Wprawdzie wymagania stepowych nomadów mieszkających w
[...] Sierpień – wrzesień 2011. To już siedemnasty rok moich wypraw do Mongolii. Tym razem wybrałem się tam samochodem. Jechałem przez Litwę, Łotwę i rosyjską Syberię najpierw północną, potem południową. Przy okazji – po drodze – zaliczyłem jeszcze interesujące, graniczące z Mongolią Republiki Tuwa i
[...] Trakt Czujski kończy się w Taszanacie, gdzie jest międzynarodowe przejście graniczne między Rosją a Mongolią. Gdy tam zajechaliśmy, na granicy nie było innych samochodów i odprawa trwała króciutko. Po stronie mongolskiej – szok. Ałtaj przyjął nas pogodą prawie zimową. Tuż za granicą, w Mongolii