Flaga Rafał Sadowski - wyprawy do Mongolii
Mongolia przepiękna kraina Tak tez wygląda transport w Mongolii Ludzie w Mongolii Przepiękne dzikie stada koni w Mongolii Ryby w rzekach Mongolii Wielbłądy i pustynie Mongolii

Ułan Tajga

Ułan Tajga

Już w niedzielę wylatujemy na kolejną wyprawę do Mongolii. Chcemy dotrzeć do Ulaan Taigi krainy dzikiej i niedostępnej której nawet rosyjski UAZ nie jest w stanie przejechać. Zresztą co wam będę opowiadał jak jeszcze tam nie byłem, Bolek Bolebatar Uryn zrobi to najlepiej. To poniższa opowieść natchnęła nas do tegorocznej wyprawy.

Rafał Sadowski

 

Ułan Tajga

Bywałem w tajdze i tundrze Mongolii północnej wielokrotnie i zawsze dziwiłem się skąd ta nazwa Czerwona Tajga (ułan po mongolsku znaczy – czerwony…). Latem zachwycała mnie swoją soczystą zielenią, jesienią złotożółtym kolorem igieł limb. Aż trafiłem tam na początku zimy. Igły limb sypały się z drzew jak ulewny deszcz i tworzyły na ziemi kilkunastocentymetrową warstwę a w oddali… stoki gór były czerwone. A to, dlatego, że dopiero teraz widoczna była ściółka leśna. Listki tych wszechobecnych borówek czy jagód w intensywnym, czerwonym kolorze. Poniżej błękitnego nieba świeciły szczyty gór srebrne od śniegu a niżej, cała panorama tajgi była – właśnie – czerwona…

 

Masakra – koński survival i  „pierdząca” tajga

W Mongolii można wsiąść na konia na jednym końcu kraju i pojechać „za darmo” na przeciwny kraniec, nie napotykając po drodze płotu, szyn kolejowych czy szosy. W dodatku wszędzie po drodze jest się goszczonym w jurtach.

Plan wyprawy był następujący: z osady Ułaan-Uuł w Kotlinie Darchackiej (Mongolia północna), zamierzaliśmy udać się konno przez góry Czerwonej Tajgi aż do rzeki Sziszchid. Do dolnego jej biegu, blisko granicy z Tuwą, tam gdzie nikt jeszcze nie dotarł, gdzie rzeka staje się potężna i zaczyna nazywać się Jenisej. Nasza trasa wiodła najpierw wzdłuż rzeki Chog-goł, wokół Bełczir uuł – najwyższego szczytu Sajanów wschodnich o wysokości 3351 m, dalej do rzeki  „Ojca” Sziszchidu i skończyć wędrówkę w  osadzie Cagaan Nuur, gdzie miał czekać na nas samochód.

Wyprawa była górska, ale odbywała się konno, bo tam nie można dotrzeć samochodem, dopłynąć pontonem czy wylądować helikopterem. Rzeka płynie przez bezludne, niedostępne góry. Tylko zimą trafiają tu nieliczni miejscowi myśliwi w poszukiwaniu soboli. Idą z renami, przemieszczając się najpierw pieszo po zamarzniętej rzece, a potem w górach na nartach. My udaliśmy się jesienią (mniej opadów i niższy poziom wody w rzekach) na koniach, z bagażami wiezionymi w jukach. Jak się później okazało, porwaliśmy się na wyczyn niemal ponad siły. Ryzykowny i trudny. Za to zobaczyłem i pokochałem jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. I wreszcie zrozumiałem, czemu złota tajga nazywa się tam „czerwona”.

 

W blasku księżyca

Szczyty gór sięgają prawie czterech tysięcy metrów. Nawet przełęcze wznoszą się na wysokość 3 000 m n.p.m. Dlatego nasza wędrówka polegała na nieustającej konnej wspinaczce na długie zbocza lub schodzeniu w dół. Bywało, że dziennie kilka razy przeprawialiśmy się przez rzeki, ponieważ ich koryta stanowiły jedyną, dostępną drogę.

Ziemia była nasiąknięta wodą, która spływała licznymi potoczkami, łącząc się niżej w rzeczki i rzeki. Ze względu na wieczną zmarzlinę, każdy najmniejszy strumyczek żłobi glebę, tworząc głęboki kanał. W dolinach i zagłębieniach terenu powstają rozlewiska, wielkie mokradła i bagna. Czasami widoczne – czarne i obrzydliwie śmierdzące. Częściej zdradziecko ukryte pod kożuchem roślinności.

Tajgę porastały modrzewie, jodły i limby. Wolną przestrzeń szczelnie wypełniały krzaczki i dywan mchu usiany kamieniami i głazami. Wszystko pokrywała masa drewna zalegającego tam od dziesiątków lat. Gnijącego, powoli zamieniającego się w grubą warstwę próchnicy. Na ziemi leżały suche gałęzie i konary niedawno obłamane przez wiatr i całe wielkie drzewa. Martwe olbrzymy wyglądały na mocne, a rozpadały się na próchno, gdy oparłem się ręką lub stopą. Mnóstwo było drzew wyrwanych z korzeniami przez niedawną wichurę lub roztrzaskanych uderzeniem pioruna[1].

W tajdze nad głową nie widać było nieba. Zasłaniała je plątanina gałęzi. Wysoko w górze zielonych, a w niższych piętrach szarych, czarnych, martwych. Ze wstęgami szarego mchu wiszącymi jak wdowi welon.

Erdene z Cagaan Nuur nazywał te tereny „tajgą księżycową”. Nie znajdując równego miejsca na postawienie namiotu i trawy dla nakarmienia koni, często określaliśmy ją jako „cholerną”, ale najczęściej jednak wspaniałą, piękną…

 

Tajga – wróg człowieka?

Marsz przez tajgę był ciężki. I człowieka, i dla konia. Wprawdzie nie tyle ciężki, co koszmarnie trudny! W siodle można było pokonać tylko część szlaku, a i tak jeździec miał wyrzuty sumienia, że zamęcza biedne zwierzę. Trochę lepiej było jechać ścieżkami dzikich zwierząt, ale i tak wiodły one przez gąszcz krzewów, bagniska, powalone pnie, a potem zamieniały się w koryta strumieni. Miejscami musieliśmy się przedzierać przez kolczasty, zwarty i wysoki gąszcz, kryjący jeźdźca i konia. Maczeta nie pomagała.

Najgorsze były strome podejścia, gdy musieliśmy prowadzić za sobą konia z jukami. Piechur drapał się na czworakach setki metrów w górę, na dodatek ciągnąc za sobą konia. A ten często przewracał się i spadał na dół. Bagaże zsuwały się po zboczu i potem trzeba było na własnym grzbiecie taszczyć je w górę po stromiźnie. Czepiając się gałęzi, przechodząc z głazu na głaz. Grzęznąc w mchu po pas…

Ale chyba gorsze były zejścia; piechur cały czas walczył, by utrzymać się na nogach, a przy tym nie opuszczał go strach, że stoczy się na niego znajdujący się powyżej prowadzony przez niego koń. A konia zawsze należało prowadzić trzymając za wodze, bo pozostawiony luzem uciekłby i potem szukałoby się go godzinami.

Jednak najwięcej emocji dostarczały przeprawy konne przez górskie rzeki. Szerokie, wartkie, o korytach usłanych głazami. Brody były głębokie, musieliśmy je pokonywać siedząc w siodle z uniesionymi nogami. Koń się potykał. Kopyta klinowały mu się w szczelinach albo rozjeżdżały na śliskich kamieniach. A woda parła, w każdej chwili zwierzę mogło upaść, a jeździec skapać się w lodowatej wodzie, co groziło hipotermią, poważną kontuzją lub wręcz utopieniem! Bywało, że koń poddawał się nurtowi i prąd spychał go na głębię. Że przewrócił się do wody razem z jeźdźcem. Że pękły popręgi i pechowy jeździec lądował w wodzie. Bagaże kolegi popłynęły do Oceanu Lodowatego Północnego…

To jednak nie wszystkie atrakcje. Na koniec należało jeszcze wyjść z rzeki na stromy brzeg, zatarasowany drzewami i krzakami. Trudno było znaleźć lukę w tym gąszczu. Zapisałem w notesie:

         …Konie opierają się, a poganiane (w końcu bite) szaleją i wspinając się na skarpę skaczą…. Kopyta mojego osunęły się po błocie skarpy i – jak na rodeo – zwierzę przewróciło się na grzbiet. Spadłem! Cudem w wodzie zdążyłem jeszcze przetoczyć się po kamieniach na bok, inaczej  zwierzę by mnie przygniotło… Groza!

Przeprawy konne przez rzeki wywoływały ogromne emocje. Zapamiętałem je na całe życie!

A może gorsza była wspinaczka lub przemarsz przez ciągnące się kilometrami gołoborza? Nie wiem.

Równie męczący okazał się marsz przez śródgórskie kotliny. Wydawałoby się, że równy, płaski, niezarośnięty drzewami teren nie sprawi koniom kłopotu. Tam jednak czyhało bagno. Marsz w warunkach, gdy każdy kolejny krok był i dla człowieka, i dla zwierzęcia mordęgą, groził ugrzęźnięciem lub utopieniem się, wysysał resztki sił! W notesie tak użalałem się nad konikami:

 

…pod koniec dnia konie są już tak zmęczone i słabe, że gdy się przewrócą, to już nie chcą się podnosić. Robią się nieposłuszne, czyli niebezpieczne. Trzeba je rozkulbaczać, zdjąć im z grzbietu ciężary i bić. A ten biedak, nie znajdując w bagnie i mchu oparcia dla kopyt, nie może wstać. Mongołowie biją takie leniwe konie, ciągną za uzdę i ogon, ale one wolą leżeć, dyszeć i odpoczywać. Raczej znosić razy, niż iść dalej. A iść dalej trzeba. Nie ma odwrotu. Idzie o przetrwanie, o dotarcie do celu.  W sytuacjach ekstremalnych wybór może być tylko jeden. Bolesny dla konia, przykry dla człowieka wrażliwi ego kochającego zwierzęta.

         Na szczęście małe mongolskie koniki są od źrebaka przyzwyczajone do brutalnej, „alpinistycznej” jazdy po górach. Do wysokości, crossu, wspinaczki. Małe, ale silne, ochoczo przeprawiają się przez rzeki, topią w bagniskach, wdrapują na góry. Jedzą byle co i ciężko pracują – podobnie jak ich właściciele, miejscowi myśliwi. Tajgowy survival jest dla nich codziennością…

Na wysokości około 2500 m kończy się tajga, a zaczyna tundra. Wokoło już tylko mchy, porosty i kamienie. Mokro. Wszystkie głazy są zielone – porośnięte jakby pleśnią. Wieje silny wiatr. Ale za to jakie widoki! Zadziwia niespotykana przeźroczystość suchego, czystego powietrza. Wzrok sięga po najodleglejszy horyzont.

 

Upiory

Tajga to plątanina drzew. Dorodnych, zielonych limb strzelistych, obdarzających hojnie cedrowymi orzeszkami lub pokracznych, czarnych, postrzępionych piorunami. Poskręcanych od mrozów i wiatru. I setek martwych drzew, od dawna leżących na ziemi. Powalonych, martwych olbrzymów, pokrytych żywą zielenią. I porosłego mchem próchna, wyglądającego jak gruby pień.

W tej pierwotnej modrzewiowo – limbowej dżungli widać rany: osmalone pnie i dolne gałęzie mówią, że przeszedł tędy pożar. Liznął korę, opalił gałęzie i liście, ale drzewa nie zabił. Gdzie indziej przez kilkadziesiąt kilometrów, tysiące hektarów lasu straszy sterczącymi kikutami zwęglonych pni. Wszędzie spotyka się ślady pożarów, które zdarzają się tutaj często. W okresach suszy najczęściej wywołują je pioruny i pożar nie jest gaszony. Bo kto miałby to robić? Ogień ogarnia wielkie przestrzenie. Gdy wieją wiatry, przenosi się szybko z drzewa na drzewo. Poszycie tli się tygodniami, nawet miesiącami.

Nocą z oddali pożary są widoczne w postaci czerwonej poświaty. Za dnia postrzega się je jako dym czy mgłę zasnuwające okolicę na setki kilometrów.

 

Święta góra, święte kurhany

A wszystkimi tymi cudami Czerwonej Tajgi opiekuje się sterczący szpic świętego szczytu Dełger chan, górującego nad całym łańcuchem górskim wypiętrzonym nad Kotliną Darchacką. Szczyt obejmujący opieką kotlinę i mieszkających tam pasterzy. Góra jest ponoć dotąd niezdobyta przez człowieka, bo, jak mówili mi miejscowi, wszystkie dotychczasowe próby zakończyły się karą – śmiercią śmiałków.

Podobną rolę opiekuńczą spełniają wotalne kurhany oboo usypane przez przezornych wiernych. Oboo to kamienna piramida ze sterczącymi ku górze drągami, przyozdobionymi błękitnymi wstęgami jedwabiu, licznymi czaszkami zwierząt i wotami ofiarnymi. Bywa to miejsce pochówku miejscowego szamana. Tutejsze duchy dzięki oboo i złożonym tam darom strzegą ludzkich siedzib i dobytku pasterzy.

Stoją wysoko – na szczytach, w miejscach szczególnych, wyróżniających się pięknym i rozległym widokiem.

 

Tundra pierdzi!

Jesienią w górach panuje cisza. Zarówno na rozległych przestrzeniach dolin, jak i w tajdze czy tundrze. Nawet na szczytach. Przejmująca, głęboka, senna „przedśmiertna” – nastał bowiem czas oczekiwania na śnieg, który każdego dnia może pokryć opadłe igły modrzewi. Ich złota, gruba, ciepła warstwa otulająca ziemię, krzewy, powalone pnie drzew, kamienie i głazy, strumienie i stawy – lada moment zniknie pod białą pierzyną. Tajga zapadnie w długi, zimowy sen, nieświadoma słonecznego nieba i trzaskającego, pięćdziesięciostopniowego mrozu.

Jesienią ciszę tajgi zakłóca tylko szmer krystalicznie czystych strumieni, umykających w pośpiechu przed chłodem. Przed mrozem zamieniającym nocą ich powierzchnię w lód przezroczysty jak szkło, gładki i równy jak lustro. Dla ludzkich oczu niewidoczny. Osiągający zimą grubość dwóch metrów!

Jesienią tajga jest cicha i piękna. W kolorach złota i czerwieni. Świetlista. Szczyty gór skrzą się lodem na tle błękitnego nieba. Wszystko to jednak ładnie wygląda, gdy świeci słońce. Szczególne wrażenie sprawiają zachody słońca, gdy ziemię pokrywa czarny, lodowaty mrok, a modrzewie na stokach gór jeszcze złocą się w słońcu. Płoną ogniem w jego promieniach. O zachodzie świat nagle staje się czarny, ponury. Po zmroku natychmiast robi się zimno, groźnie i nieprzyjemne. Pod lodowatym oddechem wiecznej zmarzłoci zamiera życie przyrody i – podobnie – obozowe. W oddali zaczynają wyć wilki…

Nocą pada śnieg lub krupa. Osiada szron.

Zapamiętałem intensywny zapach tajgi i odgłosy, jakie wydaje ziemia, gdy po niej stąpa koń lub człowiek. Mlaśnięcia, cmoknięcia, bulgot, syk wydostającego się gazu. Intensywnie pachną drzewa, krzewy i zioła, ale najmocniej bagnista ziemia. Fermentując, wydziela zapachy jak sklep zielarski. Każde stąpnięcie, nawet na mech, wyzwala kolejną erupcję gazu. Ziołowego, przyjemnego, jak kondensat olejku eterycznego, jak mój wyprawowy dezodorant o cedrowym zapachu.

Kolega opisał to zjawisko obrazowo, dosadnie i bardzo adekwatnie.

- Gdy stąpasz, to tajga jakby puszczała bąki ziołowym kondensatem zapachu szyszek cedrowych, fermentującej próchnicy i ziół – stwierdził. -  Samo zdrowie! Tleno- i aromaterapia!

Wspaniałe były te przerwy w podróży, gdy obolały schodziłem z konia i natychmiast jak długi uwalałem się obok zwierzęcia na miękkiej poduszce mchu. Drzemiąc w pachnących oparach tajgi, zrywałem jagody zwisające nad głową. Wielkie jak nasze wiśnie. I chciałem już tak zostać na zawsze…

 

Pokochaj tajgę

Górska tajga jest piękna i ciekawa, ale też nieprzyjazna. Hamuje przemieszczanie się podróżnika i wysysa z niego ostatnie siły. Wędrując konno po 6-8 godzin dziennie, przemierzaliśmy zaledwie po 20-30 km. Często dużo mniej. Wędrowaliśmy godzinę po godzinie, dzień po dniu z zaciśniętymi zębami, bo już nie było odwrotu. Czasami ze zmęczenia, bólu i strachu klęliśmy w żywy kamień. Przytrafiły się upadki z konia i poważne kontuzje. Bolały barki i skręcone stopy. A wszystko tysiące kilometrów od domu i setki od śladu najbliższego człowieka (i lekarza!). Gnani potrzebą odkrywczej eksploracji, dojadając resztki zapasów warczeliśmy na siebie, a ja – prowadzący – musiałem czasem wrzeszczeć jak ostatni cham lub sierżant amerykańskich marines, a czasem być czulszy od najtroskliwszej mamusi.

Koledze, który spadając z konia uszkodził sobie staw skokowy, musiałem oddać swoje gumowe kalosze i cały dzień maszerować w chlupiących wodą trepach. Czemu? Bo spuchła mu stopa. Usztywniona i obandażowana nie mieściła się w bucie. Musiałem więc rozciąć kalosz (mimo, że był o dwa rozmiary większy niż jego stopy) na całej długości, by mógł go włożyć. Potem rozcięcie zakleić i uszczelnić wodoodporną taśmą.

Pytanie: czy warto było męczyć siebie i zwierzęta i ryzykować…?

Powiem tak: mimo przykrych przygód następnego roku wróciłem do Mongolii. Znowu to tego czerwonego cuda…

 

Fragment książki Bolka Uryna p.t. „MONGOLIA – świat jurt, koni i szamanów”, która ukaże się pod koniec roku nakładem Wydawnictwa MUZA.



[1] Wiosną pioruny uderzają tu tak często, że miejscowi nie odważają się iść do tajgi.

 

  • Facebook
  • Twitter
  • NK
  • Wykop
  • Gadu-Gadu
  • Blogger
  • MySpace
  • RSS

Jeden komentarz do: “Ułan Tajga”

Jasiek

16 sierpnia 2012, godzina: 15:55
Komentarze do Ułan Tajga

Cholera jasna.
Tak bardzo Wam zazdroszczę.
Ale termin Waszego wylotu nijak nie pozwala mi na uczestnictwo.
Pozdrów proszę Mongolię, step, góry, Bajsę, Enhę i tych których lubisz.

Dodaj komentarz:

`

Zobacz również

Nowa książka Bolka Uryna “W świecie jurt i szamanów”

Nowa książka Bolka Uryna “W świecie jurt i szamanów”

Bolek Uryn, podróżnik, pisarz, niezależny reporter i fotografik, a także doktor nauk przyrodniczych wydał ostatnio książkę  “W świecie jurt i szamanów”. Zachęcamy do lektury! Jest to fascynująca opowieść o Mongolii- ojczyźnie Czyngis-chana i jego potomkach. Autor, z ogromną pasją przybliża Czytelnikowi ten niezwykły kraj, jego

Nowy cykl “Nie samą Mongolią…”

Nowy cykl “Nie samą Mongolią…”

Relacją z podróży po Gruzji chciałbym zapoczątkować nowy cykl „Nie samą Mongolia człowiek żyje”. Chciałbym pokazać tu zdjęcia i teksty z innych odwiedzonych przeze mnie zakątków świata.  

Nowy film z wyprawy Chentej 2010

Nowy film z wyprawy Chentej 2010

Przedstawiamy nowo zmontowany film z zeszłorocznej wyprawy Chentej 2010, tym razem wersja dłuższa. Jest to film drogi, western, musical, połączenie programu survivalowego Szkoła Przetrwania Beara Gryllsa z Podróżami Kulinarnymi Roberta Makłowicza, w którym dowiadujemy się dlaczego z opakowań czekolady Milka zniknęły sreberka. A wszystko to

Kalendarze 2013 Koszulki, odzież reklamowa

Zagłosuj na nas

Translate

Polecamy

Copyright (C) mongolia.olsztyn.pl mapa strony rss rss komentarze realizacja: agraf.net.pl

Ta strona wykorzystuje pliki cookies m.in. do celów statystycznych oraz przez Facebook Social Plugins. Jeśli nie wyrażasz na to zgody, wyłącz obsługę cookies w ustawieniach Twojej przeglądarki.

Zaakceptuj cookies Więcej informacji