[...] Sierpień – wrzesień 2011. To już siedemnasty rok moich wypraw do Mongolii. Tym razem wybrałem się tam samochodem. Jechałem przez Litwę, Łotwę i rosyjską Syberię najpierw północną, potem południową. Przy okazji – po drodze – zaliczyłem jeszcze interesujące, graniczące z Mongolią Republiki Tuwa i Ałtaj. Z Wielkim Jenisejem oraz przepięknym Traktem Czujskim. Stolicami Kyzył i Gornoałtajsk. Podczas tej dwumiesięcznej wyprawy przemieszczaliśmy się we trzech starym busikiem Mercedesem Sprinterem, adaptowanym na campera. Przejechaliśmy nim łącznie 17 tysięcy kilometrów, robiąc dzienne nawet tysiąckilometrowe przebiegi. Jechaliśmy szybko, sprawnie, wygodnie i szczęśliwie, mimo że samochód był stary, dziesięcioletni, z silnikiem turbo diesel o pojemności 2150 cm i automatyczną skrzynią biegów.
Auto było dwuosobowym furgonem, więc przygotowując je do wyprawy dołożyłem trzeci obrotowy fotel, a z płyt wiórowych zrobiłem prostą, lecz funkcjonalną, zabudowę mieszkalną z aneksem kuchennym i trzema miejscami do spania. Wygodnymi skrzyniami – pryczami, z ciepłymi śpiworami i poduszkami. Było wygodnie – i dobrze – bo pamiętajcie – 30% każdej wyprawy to sen .
Musiałem również przygotować dużo miejsc na bagaż, bo na wyprawę zebraliśmy go sporo. Nie mówię tu tylko o zapasowych kołach, dętkach, kanistrach na ropę, linach holowniczych, podnośnikach, narzędziach i częściach zapasowych, ale i o kuchni oraz garach kuchennych, zapasie jedzenia i picia, rzeczach osobistych, sprzęcie wędkarskim i do nurkowania, o laptopie, aparatach fotograficznych itp. trzech uczestników ekspedycji: Mirka, Piotra i moich.
Muszę powiedzieć, że samochód przetrzymał wszystko z wyjątkiem mongolskich bezdroży. Tamtejsze kamieniste szutrowe szlaki, liczne ogromne dziury i wystające kamienie spowodowały, że teleskopy i końcówki drążków kierowniczych po powrocie były do wyrzucenia. Latające kamienie przyozdobiły nam przednią szybę wielkim pająkiem pęknięcia i też trzeba ją było wymienić. Przedziurawiliśmy dwie opony, urwaliśmy lampę na dachu i przednią tablicę rejestracyjną, ale wróciliśmy cało i zdrowo…
Największym sukcesem wyprawy był bezprecedensowy przypadek, że trzej faceci zamknięci w pięciometrowej „celi” nie pozabijali się, spędzając razem tyle czasu. Prowadząc samochód, śpiąc tam, gotując i jedząc, (nie)myjąc się oraz pracując. Poznaliśmy zasady odsiadki w „ciupie”.
Prawdziwą przyjemnością podczas jazdy było słuchanie rosyjskiego radia. Najbardziej przypadły nam do gustu Радио Дорожные i Радио Ретро. Do dzisiaj nucę zapamiętane przeboje, a najczęściej piosenkę Одна снежинка ещё не снег… ещё не снег…, śpiewaną przez wspaniałą Ninę Brodską …
Również do dziś mile wspominam pyszne, ekologiczne i tanie ogródkowe warzywa i owoce kupowane u przydrożnych sprzedawczyń oraz dobry, zdrowy rosyjski kwas chlebowy. Wspaniałe żarcie robione nam przez Mirka, mistrza kuchni wyprawowej…
Ogromnym plusem wyprawy było tanie paliwo w Rosji. Przejechanie tysiąca kilometrów kosztowało nas zaledwie około 150 złotych. I muszę jeszcze dodać, że podczas całej podróży przez Rosję spotykaliśmy się wyłącznie z życzliwością i pomocą. Nawet policji drogowej i nawet wtedy, gdy jej radar wskazywał nadmierną szybkość naszego samochodu…
Kolejne mapy w atlasie drogowym przekładaliśmy jak strony w czytanej książce i po tygodniu jazdy dotarliśmy do centrum Azji. Jeśli myślicie, że jazda była nudnym przemieszczaniem się po 10 godzin na dobę, to się mylicie. Te tysiące kilometrów spędzonych za kierownicą wyglądały jak oglądanie długiego, interesującego filmu panoramicznego.
Сибирский лагерь
Wreszcie, szczęśliwie dotarliśmy do Tuwy.
Południowosyberyjska rosyjska Republika Tuwa graniczy z północną Mongolią, oddzielona od niej pasmem gór Sajanów. Zawsze ciekawiły mnie te staromongolskie tereny, dawny Kraj Urjanchajski. Skąd pochodzili najlepsi wojownicy Czyngis-chana tworzący forpocztę armii. To oni upowszechnili – jakże dobrze, do dzisiaj znany nam, bojowy okrzyk – „Uraaa!”. W Tuwie również żyją Tuchalarzy – hodowcy renów, krewniacy moich mongolskich Caatanów. Byłem ciekaw wielkiej rzeki Jenisej, zwanej w Mongolii Sziszchidem i będącej tam celem wielu moich wcześniejszych wypraw. I chciałem poznać prawdziwą tajgę. A w dodatku w stolicy Kyzył miało odbyć się wielkie święto Naadam.
Najpierw, po krótkim odpoczynku zrobiliśmy trzystukilometrową wyprawę of road samochodem z Kyzył bezdrożami na północ, w odludną tajgę w górze rzeki Jenisej Wielki. Tak się pechowo (a może szczęśliwie?) złożyło, że – jak ostatni wariaci – musieliśmy pokonać ten trudno przejezdny i niebezpieczny szlak, jadąc nie – normalnie - w ciągu dnia, lecz nocą. A to dlatego, że przez przypadek, naszym przewodnikiem został sympatyczny policjant, zmuszony szybko dojechać tam na posterunek, a ponieważ wiózł ze sobą wielką torbą pełną broni (sic!), to nie mógł czekać ani przerywać podróży.
Gdy dotarliśmy do Tora-Chem na brzegu Jeniseja i odpoczęliśmy po wrażeniach całonocnej jazdy koszmarnymi bezdrożami, zostawiliśmy samochód i popłynęliśmy wynajętą łodzią motorową w górę rzeki. Podróż trwała cały dzień. W miejscu dogodnym do założenie obozu, wynieśliśmy graty na brzeg i rozbiliśmy namiot. Sybirak, który nas tam dowiózł, odpłynął, obiecując wrócić za tydzień.
I zostaliśmy tylko my, Wielki Jenisej, a wokoło prawdziwa сибирская тайга – syberyjska tajga…
Obozując na brzegu rzeki poznałem uroki prawdziwej, odludnej, dzikiej tajgi syberyjskiej i wędkowałem jak Sybiracy. Spędziłem ten czas w warunkach i miejscach opisywanych w książkach Ossendowskiego i Giżyckiego. Żywiąc się, jak dawni podróżnicy: rybami, grzybami i borówkami i zastanawiając się, jak moi bohaterowie dali radę wędrować przez tę bagnistą „dżunglę”? Nie tylko latem, ale i zimą! Bo ja nie byłem w stanie odejść dalej niż na kilometr od obozu. Bo – przemieszczanie się przez te lasy, połamane drzewa, sięgający mi pasa gąszcz krzewów i krzewinek itd., było mordęgą. W dodatku cały czas taplałem się w bagnie, walcząc z komarami. A gdy w gąszczu gałęzi nikło słońce, to traciłem poczucie stron świata. Przed zagubieniem się ratowała mnie rzeka której szum wskazywał kierunek powrotu.
Biwakowaliśmy bardzo daleko od cywilizacji, ale mimo to doczekaliśmy się odwiedzin. Wypatrzył nas przepływający rzeczny patrol . Ogromny wodolot demonstracyjnie przypłynął do obozowiska dziennikarza z Polski na kontrolę (i piwo…), kontrolerzy przypomnieli nam, że w Tuwie takie ryby jak tajmień czy lenok są na Czerwonej Liście Gatunków Chronionych. Gdy odpływali, uderzenie powietrza ze skrzydeł wodolotu wyrwało i uniosło w powietrze nasz namiot. Że takie kontrole są niezbędne, przekonaliśmy się kilka dni później, gdy niedaleko nas miał katastrofę samolot браконьеров , czyli syberyjskich kłusowników…
Pogodę mieliśmy dobrą. Tylko jednego dnia deszcz i jedną noc z przymrozkiem. Na szczęście ominęła nas burza, która niedaleko nas, ogromnym piorunem kulistym zabiła stado bydła. O obu głośnych przypadkach opowiadał nam nasz sternik gdy wracaliśmy z „łagru” z powrotem do wsi. Na miejscu przesympatyczny facet jeszcze zaprosił nas do wspaniałej, syberyjskiej bani (sauny).
Uroki i piękno górzystej Syberii mogliśmy podziwiać wracając szlakiem przez góry do Kyzył, już sami i wreszcie za dnia. Po drodze mieliśmy fart – zatrzymałem samochód, by obejrzeć i sfotografować szamański kurhan oboo stojący na placyku przy drodze i wracając do samochodu, zauważyłem, że jakiś ostry kamień rozpruł nam oponę. Czemu więc mieliśmy fart? Bo w tym miejscu bez problemu, w piętnaście minut, wymieniliśmy koło robiąc to na jedynym na całej drodze skrawku równego i suchego terenu. Wcześniej i dalej musiałbym podnosić unieruchomiony samochód i wymieniać koło w aucie stojącym w głębokich koleinach, jamach lub ogromnej kałuży błota i wody…
Wracając, zastanawiałem się, jakim cudem udało się nam przejechać tamtędy w nocy. Do dzisiaj się dziwię i dziękuję Opatrzności…
(H)uraaa! – tuwiński Naadam w środku Azji
Po powrocie do cywilizacji nasz dalszy pobyt w Tuwie uatrakcyjniło odbywające się w tym czasie święto – zawody – Naadam. Bardzo podobne do mongolskiego. Podobne stroje, zapaśnicy na trawie, wyścigi konne. Licznie uczestniczyli zawodnicy z Mongolii, byli goście z Kazachstanu.
Kilkudniowe święto dało mi wyjątkową okazję zapoznać się z tuwińską kulturą i sztuką jurtową jakże podobną do znanej mi mongolskiej . Obejrzeć występy ludowych zespołów tanecznych i piosenkarskich. Wybory najpiękniejszej Tuwinki, najładniejszej jurty, najlepszego jaka itp.
W jurtowej wiosce odbyły się również zawody dash kodurer polegające na podnoszeniu kamienia. Zawodnicy musieli kolejno podnieść cztery kamienie o wadze 129, 131, 137 i 140 kilogramów. I to nie tylko unieść, ale i postawić na beczce. Że w Tuwie siłaczy nie brakuje, świadczy pomnik - kamień o wadze 427 kilogramów, ponoć podniesiony przez takiego miejscowego siłacza.
Dużą atrakcją Kyzył był Jenisiej – przepływający przez to miasto w środku Azji. Rzeka doskonale znana mi – niedaleko za granicą w Mongolii – jako Sziszchid-goł.
Tuwa podobnie jak Mongolia słynie w świecie z szamańskich obrzędów i staromongolskiej kultury. Strojów ludowych, tańców, muzyki i śpiewu . Miałem wspaniałą okazję zobaczyć to wszystko i usłyszeć w Kyzył na Placu Arata, wciąż w cieniu pomnika Lenina…
Khuumii, szamańskie kamłanie i końskie skrzypce
W tuwińskiej i mongolskiej kulturze ludowej bardzo ważną rolę odgrywa śpiew zwany khuumii , (znany również jako xöömej, khoomei, khöömei lub höömey). Tej nazwy używa się zarówno na określenie jednego ze stylów tamtejszego śpiewu (inne to xorteer, kargryraa i sygyt), jak i szerzej, na wszystkie jego rodzaje. Jest to śpiew alikwotowy, gardłowy, polegający na imponującej, z niczym nieporównywalnej umiejętności wydobywania jednocześnie kilku dźwięków. Nikt inny na całym świecie nie potrafi wydawać takich dźwięków. Najlepsi śpiewacy potrafią wydobyć z siebie nawet cztery dźwięki naraz. Ten wyjątkowy śpiew zainspirował muzykę wielu innych kultur – jeszcze w starożytności zaadaptowali go tybetańscy, buddyjscy mnisi i do dzisiaj tak kamłają azjatyccy szamani. Śpiew ten przywołuje obrazy bezkresnych stepów, galopujących koni, codziennego koczowniczego życia w jurcie.
Ludowym pieśniom towarzyszą tam tradycyjne instrumenty: byzaanchy (rodzaj stożkowatych, czterostrunowych skrzypiec), xomuz lub khomuz (rodzaj drumli), dunggur lub tungur (płaski bęben szamański), tuyug (instrument zrobiony z końskich kopyt), xapchyk lub dazhaanning khavy (rodzaj grzechotki), shoor (szamański flet prosty), amygrga (róg używany przy polowaniach na marale) czy chanzy (dwustrunowa lutnia). Jednak najciekawszym tuwińskim instrumentem jest igil – odpowiednik mongolskiego instrumentu morin chuur. Jest to instrument smyczkowy bez progów, posiadający tylko dwie struny, z wyrzeźbioną głową konia wieńczącą szyjkę.
Przez ponad siedem wieków te skrzypce odgrywały dominującą rolę w kulturze nomadów Azji Centralnej, a istnienie takich instrumentów strunowych z głowami koni znajduje potwierdzają źródła z czasów imperium mongolskiego. Znaczenie ich przekracza funkcję instrumentu muzycznego. Stanowią bowiem zarówno element uroczystych obrzędów, jak i codziennych czynności pasterskich.
Charakterystyczny kształt morin chuur jest ściśle związany z bardzo istotnym wśród pasterzy kultem konia. Wydłużone pudło rezonansowe instrumentu w kształcie trapezoidu przymocowane jest do długiego prostego gryfa bez zdobień, zwieńczonego rzeźbą końskiej głowy. Tuż poniżej głowy, po obu stronach szyi pokrętła strojenia wyrastają jak uszy. Tradycyjnie, tablicę rezonansową pokrywano skórą zwierzęcą, a struny i smyczek są robione z włosia końskiego.
Pomimo prostej budowy, morin chuury mają dużą rozpiętość dźwięków. Charakterystyczne brzmienie instrumentu uzyskuje się poprzez przeciąganie lub uderzanie smyczkiem lub dłonią w obie struny, palcówki wykonywane lewą ręką poprzez uderzanie, przytrzymywania lub ciągnięcie struny, zaś długi dźwięk o jednej wysokości dzięki powolnemu przeciąganiu po niej palcem.
Instrument najczęściej gra solo, ale czasami akompaniuje tańcom, długim pieśniom (urtyn duu), mitycznym opowieściom, obrzędom, a także codziennej pracy przy zwierzętach. Do dziś w repertuarze morin chuur zachowały się niektóre dawne melodie (tatlaga) specjalnie przeznaczone do oswajania zwierząt czy uspokajania podczas porodu, będące pozostałością minionej epoki, w której uważano, że muzyka posiada właściwości magiczne.
Z powodu równoczesności tonów głównych i dźwięków harmonicznych muzyka skrzypiec zawsze nastręczała wiele trudności przy próbach jej zapisu za pomocą standardowej tonacji, dlatego od wielu pokoleń przekazywana jest uczniom przez mistrza.
Muzyka Tuwy jest równie interesująca jak śpiew. Magiczna i hipnotyzująca. Opisuje przestrzeń stepów, świst wiatru, galop konia, szum rzek i głosy zwierząt. Powstała, by nawiązać kontakt z Ojcem Niebem, Matką Ziemią, zwierzętami i drzewami…
Ta ludowa muzyka, śpiew, instrumenty i stroje przewijają się także w kamłaniach i obrzędach szamańskich, do dzisiaj bardzo popularnych na południu Syberii. Stały się jedną z wizytówek pradawnej kultury mieszkańców Tuwy i wielką atrakcją turystyczną.
Będąc w Kyzył nie mogłem powstrzymać się, by nie spotkać się tam z szamanem i artystą piosenkarzem Gendosem, którego wcześniej poznałem w Polsce i który dwa razy koncertował u mnie w Olsztynie. Zadzwoniłem do niego zaraz po przyjeździe [...]
_________________________________________________
tekst &foto Bolek Boleebaatar Uryn uryn@cso.pl . Fragment przygotowywanej do druku książki p.t. „MORIN CHUUR – skrzypce z czaszki konia – mongolski świat jurt, koni i szamanów”
Bardzo ciekawy tekst i te niesamowite zdjecia. Chciałbym wybrać się na taką “wycieczkę” do Mongolii, to byłaby przygoda życia. Niestety czas i środki finansowe … Pozdrawiam i życzę jeszcze wielu takich wypraw!
Syberia, kraina tajemnicza i niedostępna, ale to jest dopiero przygoda.
U zarania dziejów Bóg rozdawał ludom ziemię… Mongolscy koczownicy długo nie wytrzymali w kolejce wraz z innymi. Odeszli, bo musieli zaopiekować się stadami. A kiedy wrócili, okazało się, że wszystko już zostało rozdane. Został tylko jeden piękny skrawek, który Bóg zostawił dla siebie. – Miała
W czasach Benedykta Polaka do Mongolii jeszcze odważył się wyruszyć Wilhelm z Rubruk, poseł Ludwika IX, który dotarł do Karakorum również w celu pozyskania chana jako sojusznika przeciw muzułmanom. Wreszcie z Wenecji do Mongolii dotarł Ruy Gonzalez de Clavijo i Marco „Il Millione” Polo,
Już Hunowie handlowali z Chińczykami… Od najdawniejszych czasów mongolskie plemiona koczowniczych nomadów były wręcz skazane na wymianę towarową z ludami osiadłymi. Handel bez pieniądza. Nie mieli wyjścia, bo na stepach nie praktykowano rolnictwa ani rzemiosła i nie znano/posiadano pieniądza. Wprawdzie wymagania stepowych nomadów mieszkających w